RELACJA - WYPRAWA LUTY 2020
ZACHODNIE WYBRZEŻE I KARNAWAŁ
Rocca Bucconis
S'aquedda
Is Cannisonis
Se'Ena e sarca
La Banda
10 dni lutego na zachodnim wybrzeżu Sardynii, podróż w pojedynkę. W planie przede wszystkim zebranie materiału do nowego przewodnika Sardynia Zachodnia, który piszę od kilku miesięcy. Mam w planie odwiedzić,
sfotografować i nagrać ok. 40 nowych miejsc na zachodzie, odbyć kilka małych trekkingów, spotkać się z kilkoma rodakami mieszkającymi na wyspie, a także wziąć udział w 3 imprezach karnawałowych. Program mam napięty, lecę z Krakowa do Cagliari, wynajmuję auto na lotnisku i od razu ruszam w trasę.
Większość noclegów gratis – u przyjaciół, jeden w kamperze u poznanej on-line rodaczki Pauliny, która wędruje kamperem przez świat, ze swoim psem, bardzo się cieszę na to spotkanie. Jedną noc mam zamiar przespać w aucie, zobaczymy, czy się uda :)
DZIEŃ 1
Po wylądowaniu, moja ukochana wyspa wita mnie mocnym słońcem, jest godzina 16. Prosto z lotniska ruszam w stronę małego, nieznanego miasteczka Serramanna, gdzie według informacji z sieci tego dnia odbywa się impreza karnawałowa. Dojeżdżam na przedmieścia i słyszę już z daleka głośną, dość jazgotliwą muzykę, nie mam więc wątpliwości, że dobrze trafiłam. Na dużym placu zebrało się sporo
ludzi, dzieci biegają poprzebierane za różne postaci i obrzucają się kolorowym
confetti, atmosfera jest radosna i pełna luzu. Na naszych oczach przez plac i
pobliskie ulice przetacza się barwny korowód postaci, są mężczyźni poprzebierani
za lamentujące wdowy ( to ponoć częsty zwyczaj karnawałowy na Sardynii) ,
kobiety przebrane za białe koty, jest grupa muzyków maszerujących i grających
na tradycyjnych ludowych instrumentach.
Najciekawsi są Mamutzones z Samugheo. Przypominają dzikie zwierzęta z
długim grubym futrem, na głowach mają zwierzęce duże rogi, są obwieszeni
wielkimi ciężkimi dzwonkami, gdy idą przytupując, dookoła niesie się rytmiczny, głośny dźwięk tych dzwonków. Mają twarze pomalowane na czarno, emanują dzikością i jakąś pierwotną mocą natury. Udaje mi się na chwilę przymierzć to pzredziwne nakrycie głowy z futrem i rogami i wiecie co? jest strasznie ciężkie i dziwnie pachnie... Podobno cały strój mamutzones waży kilkadziesiąt kilogramów!
Jestem chyba jedynym cudzoziemcem na imprezie, to mały, kameralny karnawał, w porównaniu z ogromnymi tego typu imprezami organizowanymi w innych miastach. Chciałam zobaczyć także właśnie taki, w małym miasteczku, bez pompy i tłumów ludzi. Przyglądam się miejscowym rodzinom, rozradowanym dzieciom i równie rozradowanym dorosłym, którzy mogą na jeden dzień pobyć dziećmi, poudawać kogoś innego... Pierwszy nocleg ogarnęłam przez Couchsurfing. Podjeżdżam do sąsiedniego miasteczka Samassi, gdzie czeka na mnie miły pan Piergiorgio. Częstuje mnie prostym daniem z makaronu i sosu pomidorowego i opowiada o tym, jak ok. 20 lat temu on i inni lokalni społecznicy rozkręcili miejscowy karnawał, była to wtedy największa impreza w okolicy. Przez miasteczko sunęła kawalkada kilkudziesięciu wielkich wozów karnawałowych, zjeżdżały się tu tłumy. Słyszę żal w jego głowsie gdy mówi, że dzis karnawału w samassi praktycznie już nie ma. To dla mnie ciekawa historia, jak widać intensywność tych sardyńskich imprez karnawałowych może się z czasem zmieniać, przybierać na sile lub przygasać, jak ognie św. Antoniego rozpalane od stuleci nocą 17 stycznia na znak rozpoczęcia karnawału. Musicie wiedzieć, że jesli chodzi o karnawał, macie na Sardynii do wyboru ok 120 imprez, które toczą się w różnych miasteczkach na wyspie miedzy 17 stycznia a mniej więcej pierwszym weekendem marca. Poniżej zdjęcia ukazujące dawną świetność karnawału w Samassi, które przesłał mi mój couchsurfingowy gospodarz.
DZIEŃ 2
Rozpoczynam ten dzień zbiorem mandarynek w ogródku gospodarza
( w styczniu i lutym dojrzewają na Sardynii pierwsze cytrusy), po czym
jadę na spacer do Iglesias – śliczne średniowieczne miasteczko, piękna
zabytkowa starówka i mnóstwo kościołów, bo to właśnie znaczy nazwa
miejscowości – „Wiele kościołów”. Po porannej kawie i spacerze w
Iglesias ruszam na wyspę Sant Antioco. Dokładnie tam rozpocznę
moją włóczęgę wzdłuż zachodniego wybrzeża Sardynii. Oczywiście
byłam tam już kilka razy, ale tym razem zależy mi na wizycie w kilku nieznanych mi jeszcze miejscach. Choć w nazwie jest isola czyli „wyspa”, wjeżdżam na nia z lądu Sardynii szeroka groblą-mostem, więc w sumie to jak kolejny z dziesiątków półwyspów na kreatywnie poszarpanych sardyńskich wybrzeżach. Po raz pierwszy mam okazję pospacerować trochę po miasteczku Sant’Antioco, jednym z dwóch miasteczek na wyspie. Zwykle bywałam w Calasetta, która leży na północnym krańcu wysepki. Miasteczko Sant’Antioco jest ładne, na starówce wąskie uliczki, suszące się obowiązkowo pranie, kilka ładnych murali, sporo barów i knajpek, duży port.
Ostatnie zdjęcie skromnych drzwi na starówce Sant'Antioconie jest tu przypodkowo.
Tego dnia rozpoczynam PROJEKT SARDYŃSKIE DRZWI DO INNEGO ŚWIATA -
brzmi dumnie, a chodzi o to, że podczas całej wyprawy postaram sie fotografować
urokliwe, oryginalne drzwi we wszytskich odwiedzanych miejscowościach.
Sardyńskie drzwi potrafia być bardzo klimatyczne, efekt Projektu Drzwi na końcu
tej relacji :) W Sant'Antioco spotykam się na kawę z Polką Kasią, która na jakiś czas
tu zamieszkała. To pierwsze z kilku bardzo fajnych spotkań z rodakami, którzy na
różne sposoby układają sobie na Sardynii nowe życie. Po spacerze i kawce czas na
szybki objazd wyspy, zatrzymuję się w kilku nowych miejscach, większośc z nich na
zdjęciach poniżej. Objeżdżam wyspę zgodnie z ruchem wskazówek zegara ruszając
z miasteczkaSant Antioco (czyli nazywa sie tak samo jak sama wysepka) i tak tez
są poukładane te miejsca:
Portixeddu- cudowna zatoczka wypełniona
białymi kamyczkami, zamknięta skałami,
ach, chętnie zostałabym tu na dłużej...
Torre Canai, bardzo widokowe miejsce,ładna wieża hiszpańska
strzeże tu wybrzeża od kilkuset lat, pod nia dzikie zatoczki,
pod wieżę można się przespacerować, piękiny spod niej widok
nawschodnie wybrzeże wyspy sant"Antioco. Zatrzymuję sie na
super widoki na Capo Sperone, to południowa końcówka wysepki
, super widoki, wysokie klify. Na wyspie sant'Antioco jest
kilkanaście naprawdę pieknych i różnorodnych plaż. Następna to
Cala Sapone, właśnie rybacy wyciągaja na dużą barke sieci, gdy
podjeżdżam pod plażę, piękna duża piaszczysta zatoka zamknięta
skałami po bokach, bardzo mi sie podoba, niestety nie duaje mi sie oddać jej urody na zdjęciu :(
Potem niemal za nią zupełnie inna Cala Grotta, piekne skalne zaułki, w które wtaczają się morskie fale, nad brzegiem morza wykuto wprost w skałach w latach 70’ wielki basen, który w sezonie wypełnia się morska wodą, ma część z płyciutkim, łagodnym zejściem do morza udającym przyjazną plażę, w pobliżu domki wakacyjne z widokiem na morze, fajne miejsce na wakacje. nastepna plaża wciąż na zachodnim wybrzeżu sant'Antioco, którą odwiedzam tego dnia to Cala Lunga, niewielka zatoka wypełniona piaskiem, zamknieta wysokimi zboczami, na końcu długiego wciącia w wybrzezu, więc niemal zawsze morze jest tu bardzo spokojne, przy plaży stoi jeden jedyny dom i podobno można go wynajać na wakacje :) po chwili żalem mijam zjazd nabasen skalny Arco dei Baci, miejsce magiczne i niesamowite, ale byłam tam już kilka razy, a tym czasem czas mnie goni, z kolacją bowiem czeka na mnie w swoim przytulnym kamperze Paulina.
Następnie Spiaggia Salina na północnym krańcu wyspy blisko
miasteczka Calasetta, piękny kolor wody, dno płytkie na sporej
odległości od brzegu, szeroka, piaszczysta. Późnym popołudniem
dojeżdżam do Porto Botte. Tu właśnie stacjonuje ze swoim domem
na kółkach Paulina i jej psia towarzyszka podróży – Kira.
Zakochałam się w tym mądrym psie! W kamperze Pauliny
przytulnie, czuć kobiecą przestrzeń, czuję się w nim wspaniale.
Okazuje się także, że w takim kamperze można wieść całkiem
ożywione życie towarzyskie, na moich oczach Paulina w pół godziny
w maleńkiej kuchni przygotowuje zestaw przystawek, do kamera
zjeżdża się kilku rodaków i zaczyna się bardzo wesołe kamperparty
Sam nocleg w kamperze bardzo wygodny, miałam do dyspozycji własne szerokie łóżko, a po przebudzeniu za oknem kampera mogłam obserwować flamingi, których w Porto Botte jest mnóstwo.
DZIEŃ 3
Ruszam dalej na północ wzdłuż zachodniego wybrzeża. Ze smutkiem żegnam się z Pauliną i Kirą, dobrze mi u nich było i obiecujemy jeszcze się spotkać. Ach, zawsze marzyłam o pojeżdżeniu po Sardynii kamperem i teraz czuję, że czas to pragnienie zrealizować! Jadę do Portoscuso, dużego portowego miasteczka, można z niego popłynąć promem na wysepkę San Pietro. Chętnie bym to zrobiła, bo uwielbiam Isola San Pietro, jednak tym razem czekają na mnie dzikie laguny przed Portoscuso, prawie nieznany cypel Punta Trettu, gdzie wypiję herbatę z rodakiem Michałem i obejrzę jego podróżny Van, którym jeździ po świecie, także z psem. Przygotowując się do tej objazdówki analizowałam długo Google maps w wersji satelitarnej wyszukując ciekawe, mało znane miejsca. Tak właśnie trafiłam na Lagunę Bau Cerbus oraz cypelek Punta Trettu. Co do laguny nie byłam pewna, czy uda mi się podjechać blisko autem czy trzeba będzie się przejść, oglądając mapy satelitarne nie zawsze można dobrze ocenić stan dróg gruntowych. Mam jednak szczęście i podjeżdżam pod lagunę, jej uroda i dzikość oszałamiają mnie, włóczę się przez godzinę po dzikich zatoczkach wypełnionych bielutkim drobnym jak mąka piaskiem i zawalonych naniesionymi przez morze drzewami, gałęziami, widać, że nikt tu niczego nie rusza od lat, to na pewno super miejsce na szczyt sezonu! Znajduję czas na krótki relaks na wielkim pniu, zamykam oczy i słucham szumu morza. Na pewno opiszę je w nowym przewodniku Sardynia Zachodnia.
Na posiłek przenoszę się kawałek dalej w miejsce o nazwie Bruncu, to poczekalnia
dla rybackich barek, chyba także miejsce, gdzie część z nich spędza zasłuzona
emeryturę, słuząc już tylko jako ławeczki dla mew. Piękne, pełne spokoju miejsce.
Rozkładam się tu z drugim śniadaniem, taki lunch z widokiem na morze i leniwie
kołyszące się barki to wspaniała chwila odpoczynku. W pobliżu na łakach otaczających
brzeg morza młody chłopak zbiera asparagi – czyli dzikie szparagi. Zima możecie
wszędzie na sardynii zobaczyć zaparkowane przy łąkach i zagajnikach auta i łażących
po okolicy ludzi z reklamówkami. Zbierają dzikie szparagi – pyszny i zdrowy gratisowy
przysmak, przypieka się je na oliwie i zajada np. z makaronem, można w tym czasie w
pizzeriach spotkać także pizzę z dzikimi szparagami. Są cieńsze niż ich szlachetni kuzyni, ale równie pyszne i delikatniejsze w smaku. Zbieracz asparagi wdaje się ze mną w pogawędkę na ten temat i odchodzę z niej obdarowana bukietem dzikich szparagów, miły pan mówi, że nazbiera sobie zaraz następną porcję.
Kilka km stąd jest wąski wysunięty w morze cypelek Punta Trettu, w sezonie działa tu spot kitesurfingu, jest mała marina, kilka łodzi i barek rybackich. Na tyłach lasek sosnowy i duży darmowy(przynajmniej teraz poza sezonem) parking dla kamperów. Wśród nich stoi duży van przerobiony na kamper. To właśnie nim podróżuje przez świat Michał, kolejny poznany na tej sardyńskiej wyprawie rodak. Jego dom na kółkach jest bardzo nowoczesny i samo wystarczający energetycznie. Michał z duma (sam pzrerobił vana na kamper) opowiada mi o szczegółacvh technicznych przedsięwzięcia, niestety mój artystyczno-humanistyczny umysł natychmiast się zawiesza, więc wstawiam tutaj przesłany mi przez Michała opis:
Mój dom na kółkach do kamper van zbudowany na bazie Mercedesa Sprintera 4x4 z blokadą tylnego dyferencjału. Jest to niezależny energetycznie off-road kamper, co oznacza że zasilanie wszystkich urządzeń, w tym lodówka, ogrzewanie ciepłej wody, pompki, oświetlenie i zasilanie 230 pozyskuje ze słońca(ok 500 Wat instalacji fotowoltaicznej). Mam też przygotowane wyprowadzenia do pionowej
turbiny wiatrowej (150 Wat), w przypadku bardzo niekorzystnych warunków
pogodowych. Gazu w postaci propan butanu używam tylko do gotowania, co
oznacza, że jedna butla gazowa (11kg)starcza mi na 8 miesięcy życia i gotowania
codziennie. Auto ma wykonaną izolację zimową 3 częściową. 1. Mata butylowa,
2. Płyta PiR ALU (4 cm dach, 6 cm ściany i 2 cm podłoga ), 3.Paraizolacja dzięki
czemu mogę spokojnie przebywać w niskich temperaturach, a pomaga mi w tym
ogrzewanie PLANAR (z oleju napędowego, bardzo wydajne ok 01-0,2 litra na
godzinę przy maksymalnym poziomie nagrzewania). Tak wykonana izolacja chroni
mnie tez przed silnym nagrzaniem auta w wysokich temperaturach.
Idziemy z Michałem na spacer wzdłuż cypla, jest na nim długa piaszczysta plaża i sugestywny kraniec wąskiego paska lądu wysuniętego w morzu z kilkoma drzewami przygiętymi do ziemi przez morskie wiatry. Pies Michała wykorzystuje okazję do kąpieli, uwielbia pływać. Rozmawiamy o tym, ile waży decyzja, by sprzedać wszystko, co się ma i ruszyć w świat...Na szali z jednej strony ogromna wolność i przygoda, z drugiej ciężar utrzymania się w podróży i codzienne trudy „kamperowania”...
Opuszczam dzikie laguny i zagubione nad brzegiem morza zakątki i jadę do centrum miasteczka Portoscuso. Czeka tam na mnie przemiła pani Alessandra z kawą, pokaże mi swój wakacyjny domek 150 m od plaży, więc i plażę muszę obejrzeć – piękna, szeroka zatoka, na jednym końcu ciemne
sugestywne skały na wzniesieniu, piękny stamtąd widok na miasteczko,
plażę i hiszpańska wieżę.
Gdy schodzę ze skałek na moich oczach pewna pani wyciąga gołymi
rękami z morza wielką ośmiornicę, ma jakieś 40 cmdługości, , zwierzę
przyssało się z całą mocą do jej ręki oplatając ją całą mocnym uściskiem
„No to mamy kolację na dziś” cieszy się miejscowa i sprawnym ruchem
odkleja zassane końcówki od ręki, widać ciemne czerwone plamy,
ośmiornica walczy z całych sił o życie...
Po wyjeździe z miasteczka przygoda warzywno archeologiczna ;)
Czy można na przydrożnym stoisku warzywnym spotkać i rodaków i
archeologa? Na Sardynii można! Przystaje na chwile przy drodze by
kupić pomidory i domową oliwę. Wraz z chlebem i serem z marketu
w Sant Antioco będzie gotowy obiad na jutro. Przy stoisku kilkoro
rodaków próbuje się dogadać ze sprzedawcą. Okazuje się, że to mili
turyści spotkani na lotnisku w Krakowie, lecieliśmy tym samym lotem,
rozpoznali mnie z postów o Sardynii na fb. Teraz pomagam im się dogadać z panem Isidoro, który usilnie próbuje prócz warzyw sprzedać im domowe wino( trochę za drogie) i inne specjały. Od słowa do słowa, okazuje się, że sprzedawca warzyw w przeszłości pracował przy lokalnych pracach archeologicznych, pokazuje nam wielki album ze zdjęciami, fachowe opracowania, w tym bardzo ciekawe plany grobowców w kształcie kobiecych dróg rodnych.
Isidoro - archeolog z
warzywniaka tłumaczy, że stąd
wzięło się ( istniejące i u nas)
określenie „wrócić do łona matki”
, przed tysiącami lat chowano
zmarłych w wykutych w skałach
grotach w kształcie właśnie
kobiecego łona.
Pomidory i oliwa kupione, nowe ciekawe znajomości nawiązane, pędzę
trochę już spóźniona na kawę do Pani Alessandry. Potem punkt
obowiązkowy programu - zawsze gdy jestem w Portoscuso idę cos
zjeść do mojej ulubionej w tych okolicach portowej knajpki Tavernetta.
Jest świetna, możecie tu zjeść na stoliku przed lokalem z widokiem na
port i morze cos ciepłego praktycznie o każdej porze dnia ( a musicie
wiedzieć, że w wielu lokalach na Sardynii zjecie tylko wieczorem lub
tylko ścieśle między 12,30 a ok. 14) teraz jest godz. 17, zajadam pyszny
makaron z frutti di mare, do tego soczek i chleb, płacę 13 euro.
Jeszcze spacer po starówce, jest naprawdę urocza, kolorowe kamieniczki
, ładny plac z kościołem, niestety Tonnara, miejsce gdzie kiedyś obrabiano tuńczyka, jest akurat zamknięte.
Jadę dalej na północ do Nebida, tam mam dziś gościnę na noc u polskiej rodziny, są ze Śląska jak ja. Zamieszkali kilka lat temu na stałe na Sardynii. Po drodze do Nebida zatrzymuję się
przy dzikiej zatoczce Spiaggia di Aqua Sa Canna ( uwaga w Teulada
jest plaża o niemal tej samej nazwie! ), schodzę w jej strone ścieżka
wśród dzikich zarośli, jednak goni mnie czas i nie schodzę na sam
dół. Miejsce jest piękne, zejście na dół to ok. 10 minut pieszo, ostro
w dół, czyli powrót mocno pod górę, może toby fajny cel na plażo-
-wanie w spokoju w szczycie sezonu. Jadę dalej w stronę Nebida,
mijam ogromna ( ok. 4 km długości) szeroka piaszczystą plażę
Fontanamare w Gonnesa. Zanim dojadę do centrum Nebidy czeka
mnie nie lada wyzwanie, jako niezbyt wprawnego kierowcę, samego w podróży. Pełna szalonych serpentyn, przyklejona do wysokich klifów, droga, jedna z 3 moim zdaniem najpiękniejszych tras widokowych na Sardynii. Po prawej z morza wyłaniają się skalne kolumny – tzw. faraglioni, droga wydaje się zapisem z badania EKG, zaraz po sprincie na 100 metrów ;)
W Nebida w przytulnym domku z oszałamiającym widokiem na morze i wystająca z niego ogromną skałę – Pan di Zucchero, czeka już na mnie z kolacją i ciekawymi opowieściami Marta. Zagniata sprawnym szybkim ruchem placki z rosnącego od kilku godzin ciasta drożdżowego i podpieka je na
suchej patelni. Smarujemy je humusem i dekorujemy warzywami, pycha!
Te placki nazywają się nany i pochodzą z kuchni indyjskiej. Gościnny syn
gospodarzy, Jeremi odstąpił mi na noc swoją antresolą z materacem i
nawet przeczytał polskie bajki na dobranoc, och, podróże są fajne :)
U nas na Śląsku o takich fajnych chłopakach jak Jeremi mówią
SZFARNY SYNEK :) Zasypiam zadowolona z wykonanego dziś planu,
pełna wrażeń z tylu ciekawych spotkań, we śnie sunę na kolorowym
wozie karnawałowym po dzikiej lagunie Bau Cerbus...
DZIEŃ 4
Ranek rozpoczynamy od spaceru po ogrodzie Marty, po kilku
latachmieszkania tutaj zna już wiele roślin, ma kawałek sadu
cytrusowego i kilka drzew oliwnych, wiele dorodnych,
robiących wrażenie sukulentów.Marta robi wspaniałe,
oryginalne zdjęcia Sardynii, także lokalnej przyrody, wytwarza
naturalne mydła,Dominik jest jednym z polskich tatuażystów
z najdłuższy mstażem i wielką renomą,wyrabia także
artystyczne fajki starą rzemieślniczą metodą. Marta i Dominik
to niesamowicie zdolneosoby, sami własnoręcznie wyremon-
-towali stary domek w okolicy jak i piękne mieszkanie na
starym mieście w Iglesias. W obu możecie spędzić wakacje.
W Iglesias czeka na Was taras na dachu z widokiem w stylu” nad dachami Paryża”, natomiast widok morza i Kostki Cukru ( wielkiej skały wystającej ze szmaragdowego odmętu, największej takiej w Europie) po prostu poraża. Pba miejsca noclegowe możecie obejrzeć tu - http://falesardynii.pl/ Przed odjazdem proszę Martę o napełnienie mi termosu gorącą herbatą, planuję dziś nocleg w aucie. Z pełnym termosem ruszam dalej z Nebida nadal bardzo kręta i widokową droga do Buggeru, kolejnego portowego miasteczka. Jednak zanim je opuszczę, za radą Marty robię sobie mały spacer do pralni, tak, wiem, że to brzmi dziwnie :) Jednak nie będę dziś prała ubrań. Lavanderia la Marmora to dawna myjnia i sortownia minerałów, bardzo ciężko pracowały tu całe sardyńskie rodziny w XIX wieku, gdy dookoła kwitły kopalnie srebra, cynku, żelaza, ołowiu. Niestety zarabiały na nich głównie bogate rodziny z kontynentu włoskiego. Myjnia minerałów w Nebida jest jednym z ciekawszych punktów na mapie Parco Geominerario, Storico e Ambientale della Sardegna – Parku Geomineralnego, Historycznego i Przyrodniczego Sardynii, który jest na liście UNESCO. Park stworzono stosunkowo niedawno, by rozwinąć turystykę w tej okolicy w oparciu o miejsca związane z dawnymi kopalniami minerałów. Temat jest moim zdaniem bardzo ciekawy, wizyta w porcie-stacji załadunkowej Porto Flavia, wykutej w klifie, zrobiła na mnie duże wrażenie, chciałabym przy najbliższej okazji odwiedzić kopalnie Henry. No, ale czego ja bym nie chciała przy każdej kolejnej okazji... moja sardyńska lista next time wciąż się
wydłuża, no, nie nadążam! Myjnia to miejsce niesamowicie panoramiczne,
zaraz nad brzegiem morza, dziś w ruinie, ale jest to ruina bardzo sugestywna,
raj dla fotografa i amatorów postindustrialnych klimatów.
Iglesias
Sant'Antioco
Maladroxia - duża ładna plaża, taka „cywilizowana”, z budynkami na tyłach, w sezonie leżaki i parasole, bary, muzyczka, na plaży wprost z piasku wyrasta kilka wielkich drzew, chyba eukaliptusy, fajnie to wygląda.
Torre Canai
Cala Grotta
Cala Sapone
Cala Lunga
Porto Botte
Laguna Bau Cerbus
Punta Trettu
Portoscuso
plaża w Portoscuso
Asparagi
Aqua Sa Canna
droga panoramiczna w Nebida
plaża I Pini
Velelle
Plaża Pirdischeddu
zatoczki Pirdischeddu
Le Saline
S'Aquedda
Muszę przyznać, że ogrom imprezy robi na mnie wrażenie. Oni idą i idą, jadą i jadą, mijaja duży plac i płyną dalej w głab uliczek starego miasta. Tam wszytsko jeszcze bardziej zwalnia, wielkie wozy wydają sie tarasować wąskie uliczki, wóz staje, dookoła zaraz zbiera się duzo ludzi, wszyscy tańczą dookoła wozu, pozdrawiaja się, robia sobie zjdęcia, częstują się winem.
W galerii zdjęc obok kilka scen z tego widowiska radości
i zabawy - kliakjąc możecie przewinąc kolejne zdjęcia.
Widzę i czuję, że tego dnia dorosli dają sobiepełne prawo
na jeden dzien znowu być dzieckiem, czy to nie wspaniałe?
:) Atmosfera divertimento czyli rozrywki jest niesamowita,
mnóstwo radości i luzu! A ja, wiecie, co? Mysle o mojej
rodzinie i przyjaciołach, że chiałabympokazać im to
wszystko, być tutaj z nimi. No i tak to jest, jak z kwiatem
paproci, w pojedynkę nie smakuje ;)To co, kto jedzie ze
mną za rok na karnawał w Bosa? Na szczęście to tylko
chwila smutku, zaraz daję sieporwać atmosferze karnawału,
Tańczę, rozmawiamz poznanymi ludźmi, podpytuję, czy
co roku to robią? "Tak, co roku, karnawał musi być!"
Obok mnie uliczką sunie 4 osobowa grupa udająca chyba
królową angielską z rodzina, rozzbrzmiewaja tony hymny POWYŻEJ GALERIA, PRZEWIŃ ZDJĘCIA
brytyjskiego, Królowa pozdrawia arystokratycznym gestem
dłoni zgromadzonych. Tu dzis można spotkaćkażdego! Do całej tej atmosfery pasuje idealnie pewna myśl :
Nie możemy dodać dni do życia, ale możemy dodać życia do naszych dni.
Po 2 godzinach ładowania się pozytywna energia karnawału wyjeżdżam z miasteczka Bosa i ruszam kawałek na południe, wracam do założonego planu z trekkingiem. Zabawa, zabawą, ale ja jestem tu przede wszystkim, by zebrać jak najwięcej materiałów do nowego przewodnika. Wrócę wieczorem do Bosa na nocleg, ciekawa jestem czy wtedy ludzie wciąż będą się bawić na ulicach. Przy okazji - nie myslcie, że tylko tego dnia cos się dzieje w Bosa w czasie karnawału, jest tego więcej, np w sobotę po Wielkim Czwartku jest Sabato Alle Cantine, czyli dzien wina , otwarte piwniczki i lokale z degustacjami wina, stoiska winnic i producentów, zanbawa na ulicach do późna, natomiast jeszcze innego dnia przez ulice suna zakapturzone białe postacie ( tak, skojarzenie jest tylko jedno...) , szukają Giolzi – lalki symbolizującej odchodzący karnawał. Na koniec dnia palą ją na rozpalanych na ulicach i placach ogniskach, co ma świadczyć o zakończeniu karnawału.
Snując plany o przyszłorocznej wizycie na karnawale w Bosa z przyjaciółmi, dojeżdżam do morza.
Mieścina Porto Alabe, pełna życia w sezonie, teraz wymarła i cicha. Piękna szeroka plaża ze złotym piaskiem i wpadająca tu do morza zielona rzeką. Zaraz koło rzeki wśród skał biegnie w górę wąska ścieżką. Wedruje nia 2 km klifami w słońcu z oszałamiającym widokiem na morze i okolicę do bardzo dzikiej, odciętej od świata zatoczki ukrytej pod wieża Torre Columbargia. Wypatrzyłam sobie te trasę na mini trekking na googlach maps i nie zawiodłam się, trasa jest wspaniała! Ja w ogóle uwielbiam takie dzikie plaże, na które trzeba się trochę przespacerować, nagradzają swoich gości spokojem i urokiem dzikości.
Zatoczka pod wieża Columbargia to jedno z najpiękniejszych miejsc na
południe od Bosa! Skały w wielu kolorach i kształtach otaczają ją ze
wszystkich stron, na jednym krańcu dumna hiszpańska wieża spogląda
surowym wzrokiem z góry, na drugim krańcu skalne ściany załamały się,
pewnie setki lat temu tworząc naturalne gigantyczne okno na resztę
wybrzeża. Spędzam w zatoczce ponad godzinę, wyciągam z plecaka
prowiant i rozkoszuje się niesamowitym spokojem i widokami.
Trzeba jednak wracać.
Szlak na Columbargia
Po powrocie do auta, rozgrzana trekkingiem postanawiam wykąpać się w morzu. Jest bardzo ciepło, ok. 25 stopni, plaża jest osłonięta od wiatru, morze prawie spokojne, Na plaży tylko jeden pan łowi ryby. Wskakuje w strój kąpielowy, wykonując jednocześnie 3 rundki oddychania Wima Hofa ( technika, która stosuję od 2 tygodni w Polsce i która zakańczam co dzień rano lodowatym prysznicem, takie emocjonujące przygody najlepiej przezywa się w Polsce.Wskakuję do morza, przygotowana na szok termiczny i... jestem w sumie zawiedziona, woda jest całkiem przyjemna, można by w sumie pokapać się dłużej, no ale trzeba jechać. Jeszcze krótka wizyta na drugim końcu Porto Alabe, na plaży Noesala, tu także złoty piasek i trochę głazów i jeden jedyny dom stojący zaraz nad plażą, fajnie mieć dom w takim miejscu...
nadchodzi powoli wieczór, wracam do Bosa, w ciagu dnia wyszukałam na google B&B na obrzeżach miasteczka. Specjalnie na obrzeżach, zeby niue martwić sie o parkowanie, tam wciąz trwa akrnawał, zreszta i bez niego nie byłoby łatwo znaleźć miesjce gdzieś na starym mieście. Znajduję bardzo ładne B&B Sandalia, 10 minut pieszo do starówki. Po drodze jednka pzrejeżdżam przez miasteczko Tinnura, obiecałam, że tu wpadne Tinie zod białych osiołków, żeby zobaczyc murale i 2 ciekawe fontanny, jedna z 12 znakami zodiaku. Reczywiście w Tinnurze i w sąsiednim Flussio mnóstwo naprawde pieknych malowideł na budynkach. Wiele z nich przedstawia to, z czego do dzis słuyna te miasteczka - plecenie koszy.
Dojeżdżam do Bosa, Paola czeka na mnie w B&B Sandalia z szerokim usmiechem, sliczna, młoda z burzą czarnych loków i oczywiście niespodzianką, co do swojego wieku - 52 lata... Czy są tu na Sardynii jacyś młodzi ludzie, czy tylko wszyscy młodo wyglądają?! czy potajemnie odbywaja transy odmładzające w nuragach? ( tak, tak, to jedna z ciekawych teorii na temat tych kamiennych wież, pozostałości cywilizacyjnej nuragicznej sprzed kilku tysięcy lat...)
Wnoszę moje rzeczy do pokoju i ruszam spacerem z powrotem na stare miasto, jest juz prawie 20 wieczorem, znajduje malutki lokal z pizzą na kawałki, prostokat pysznego cienkiego ciasta z tuńczykiem i pomidorem smakuje po tym długim dniu rewelacyjnie. Docieram w znane mi już z rana uliczki starówki i co tu zastaję? Ano dalej karnawał :) W uliczkach wozy, gra muzyka, ludzie tańczą, leje sie wino, na jednym z wiekszych placów gra mocne techno i tu chyba znajdę rzeczywiście młodych Sardyńczyków tańczących w grupach. To był bardzo długi dzień, wracam do pokoju i zasypiam jak kamień. W pokoju cieplutko, jest ogrzewanie ( sprawa wcale nie tak oczywista zimą na Sardynii), swietnie działa także wi-fi.
DZIEŃ 7
Dziś czeka mnie dośc spokojny dzień - spacer pod miasteczkiem na dzika plaże i baseny skalne, potem przejazd z Bosa do Alghero wzdłuz wybrzeża, zatrzymując sie w kilku miejscach. Rano z okna pokoju mam wspaniały widok na całą Bosę i morze. W bardzo przytulnej jadalni czeka na mnie uśmiechnięta Paola, robi mi tosty z serem, kawę, podaje sok i owoce, robi mi także kanapki na drogę i daje cos jeszcze cenniejszego – rady na temat miejsc, które chcę dziś odwiedzić, a które ona zna doskonale. Okazuje się, ze dobrze przeanalizowałam mapy Google i wyznaczyłam miejsce, gdzie zostawię Pańcię by ruszyć na mały trekking do dzikiej zatoczki Cala e Moro, po drodze będą baseny skalne Cane Malu. P_otem miała być plaża S’Abba Drucche, ale Paola mówi, że poza sezonem wjazd jest zamknięty szlabanem. Za to kawałek dalej jest znana tylko miejscowym śliczna dzika plaża i już wiem, gdzie mam zostawić auto i iść do niej przez łąki.
Przejeżdżam mostem Ponte Nuovo na druga stronę rzeki Timo do dzielnicy Bosa Marina. Rzut oka na stateczna, gruba wieżę hiszpańską Torre di Bosa i długą szeroką piaszczysta plażę pod nią, potem podjeżdżam jeszcze kawałek za mała Marine i pod warsztatami samochodowymi zostawiam pańcię, może poflirtuje z jakimiś ciekawymi wozami z Bosa, a sama ruszam pieszo z plecakiem lekko pod górę.
Odwracając się podziwiam super panoramę na Bosa, kolorowe od pastelowych domków wzgórze starówki, górujący nad nim zamek, zakręconą wstążkę niebieskiej rzeki pod nimi. Po ok. 20 minutach dochodzę do mało widocznego w krzakach drogowskazu CALA E MORO, schodzę w dół bardzo wąska ścieżką miedzy wysokimi kłującymi krzakami, ostro w dół. Oj! , powrót będzie ostro w górę, podpowiada mi logiczny umysł i pewnie się nie myli ;) Ale warto, Cala e Moro jest magiczna! Różnokolorowe głazy, skalna brama w skałkach niemal na środku zatoczki już w wodzie, wysokie skalne ściany zamykają plażę po obu bokach, miejsca z miękkim piaskiem i płytką wodą, morze ciche i płaskie jak jezioro i ŚWIETY SPOKÓJ. Kolejne świetne miejsce na szczyt sezonu w tej okolicy! Na tyłach plaży stare stanowisko strzelnicze-bunkier, pewniez czasów II wojny, wspinam się na niego i okazuje się najlepszym miejscem na zdjęcia i nagrania. Myslę o czekającym mnie stromym powrocie i myslę sobie, że w sumie, to wszytskie piekne i rozwojowe chwile w zyciu
wymagają wyjścia ze strefy komfortu. Właśnie dlatego tak trudno
coś w zyciu zmienic, znaleźc nową przestrzeń, bo przecież "trzeba
będzie wracać pod górkę"...Trzeba wracać, podśpiewuję sobie
„Wielkie Ci dzięki” Stachury wspinając się do góry, mijam
schodzącaw dół parę, uśmiechają się słysząc piosenkę :) Z góry
po wyjściu ze ścieżki na główną drogę pięknie widać cała cala
e Moro,przypomina gigantyczna dziurkę od klucza, szmaragdową
w środku i różo--wawą po bokach. Obok stoi jeep, pewnie pary,
którą minęłam, no tak, takimwozem można podjeżdżać dużo
bliżej fajnych miejsc. Idę sobie spokojnie z górkii po chwili schodzę
w prawo w nieoznaczona ścieżkę, na czuja, gdzieś tu musi być
basen skalny Cane Malu i tak jest. Jednak nie byłam przygoto-
-wana na jego otoczenie, To po prostu „Księżycowa Kraina” !
Nie mylić z Valle di Luna napółn-wschodzie Sardynii, tam klimaty
całkiem inne. Tutaj białe skały otaczają duże białe skalne wypłaszczenie, rozrzucone na nim tu i ówdzie wielkie ciemnegłazy, małe idealnie okrągłe oczko wodne i otaczający to wszystko szmaragd morza.
Cala e Moro
Księzyciowa Kraina w Bosa
Zakochana w Księżycowej Krainie z Bosa wracam do auta i ruszam dalej na północ w stronę Alghero. Następny postój na plaży Tentizzios – tej o której wiedzą
tylko miejscowi, a teraz wiem już i ja i Wy :)Wskazówki
Paoli były dokładne, bez trudu znajduje malutki parking
na poboczu drogi, przeskakuje dziurą w ogrodzeniu na
łąkę i dalej w stronę morza wśród pla kwitnących asfodelo.
Czuje się jak rusałka. Plaża cudowna, płaskie, niemal
gładkie skały wyścielają tu brzeg morza, miedzy ich płytami
małe zatoczki, baseniki wypełnione turkusową wodą, a żeby
nie było nudno kolorystycznie, trochę rózowo-fioletowych
kamieni i głazów. Jakaś rodzina sardyńska urządziła sobie
tu piknik z kocemi prowiantem.
Świeci mocno słońce i można by tu zostać do wieczora. Jednak w Alghero czeka na mnie kilka spraw oraz gościna w B&B zaraz przy porcie i starym mieście, więc wracam do auta i podjeżdżam kilka minut dalej. Tutaj widać w dole schowana pod skałami dzika zatoczkę – Cumpoltettu. Kolejne śliczne miejsce, do którego trzeba jednak zejść ok. 10 minut pieszo ostro w dół. I tutaj także warto to zrobić, choć zdjęcia nie oddają uroku tego miejsca. Na plaży 4 Czechów, kapią się w morzu. Wchodzę do morza bosymi stopami, woda ma naprawdę przyjemna temperaturę, jest tu płytko, miejsce osłonięte od wiatru. Przechodzę po skałach za skalny załom, jest tam druga równie piękna plaża z wielka grotą, widać tu miejsca wymarzone dla amatorów snorkelingu! Siedzę sobie na Cumpoltettu jeszcze pół godziny ciesząc się ciepłem i magia tej zatoczki, potem wracam dzielnie pod górę, część ścieżki to wykute w jasnych skałach wąskie schodki.
To była ostatnia plaża dzisiaj. Teraz przede mną już tylko przejazd
wzdłuż wybrzeża bardzo panoramiczna drogą do Alghero. Musze
jednak przyznać, że jej osławiona panoramicznośc trochę mnie
rozczarowała, moim zdaniem widokowe odcinki np. w Nebida,
w Teulada czy fragment SS125 miedzy Baunei a Cala Gonone
są zdecydowanie bardziej oszałamiające.
Dojeżdżamy ( ja, Pańcia i nawigacja o tajnym imieniu) do Alghero
późnym popołudniem. Czeka na mnie przytulny pokój z łazienka w
B&B Przy Porcie. Na miejscu wita mnie Marina, pochodzi z Ukrainy
i jest bardzo szczęśliwa mieszkając na stałe na Sardynii.
Mówi trochę po polsku i lubi gdy przyjeżdżają goście z Polski. Na dachu B&B jest super panoramiczny taras z widokiem „nad dachami Alghero”. Ruszam na łowy fotograficzne na stare miasto, zaczyna się praktycznie za rogiem. Cudownie puste teraz uliczki starówki są bardzo zdolnymi modelkami, nad każdą kołyszą się na wietrze kolorowe klatki, z których uciekają ptaki. Kiedy ostatnio byłam w Alghero stare miasto ozdabiały wielkie kolorowe lampiony. Prawie co roku dekoracje są zmieniane, wykonują je uczniowie lokalnej szkoły plastycznej. To także oni wykonali te oryginalna dekoracje starej wieży, przypomina gigantyczne koralowce i jest wspaniale podświetlona.
Na zachód słońca spaceruje sobie na bastiony, wielkie mury obronne otaczające najstarszą część miasta, właśnie z nich można oglądać ponoć najpiękniejsze na Sardynii zachody słońca. To chyba bardzo powszechna wiedza, bo dzisiejsze widowisko na niebie ogląda ze mną wiele osób, opartych o zwieńczenie grubych, kilkusetletnich murów.
O Alghero można by długo opowiadać i pokazać tu dziesiątki
zdjęć. Udało mi sie je dobrze opisać od strony turystycznej w
moim przewodniku sardynia Półn-Zachodnia. Miasto możecie
zwiedzić z naszą rodaczką Gosią, która prowadzi wraz z mężem
przewodnikiem lokalnym małe biuro podróży. Zabiera chętnych
na super ciekawe wycieczki przyrodnicze, historyczne, kulinarne
a nawet na trekkingiu i na ferraty. Właśnie z Gosią i kilkoma
innymi Polkami mieszkającymi w Alghero mam dziś „wyjście na
miasto”. Spotykamy się z dziewczynami pod murami i idziemy do
malutkiej knajpki, bardzo kameralnej,. Stoły to ogromne beczki,
a wybór win tez ogromny. To bardzo wesoły wieczór i długo go
nie zapomnę .Jest z nami także studentka Dominika, której jakiś
czas temu pomogłam znaleźć w mieście mieszkanie na czas praktyk, skończyło się to tak, że dziś Dominika i sympatyczny Alghierczyk mieszkają razem, a ja czuje się troszkę matka chrzestna tej relacji ;) Przepełniona winem, dobrym humorem i opowieściami rodaczek, które zbudowały na Sardynii swoje życie, wracam do B&B dużo później niż zamierzałam, ale wcale nie żałuję! Dzięki dziewczyny, wrócę do Alghero za rok! :)
Tentizzios
Cumpoltettu
DZIEŃ 8
Po miłym sniadnaiu z Ukrainką Mariną, która opowiada mi o swoich wizytach
w Polsce i sowim zyciu na Sardynii, pzrejeżdżam kawałek na północ z Alghero
wzłuz wybrzeża, robie sobie spacerek na plaży Le Bombarde, teraz pustej i
spokojnej, w sezonie zatłoczonej. Aha, spójrzcie jaki pzredziwny ogród
zobaczyłam wyjeżdżając rano z centrum! To bardzo piękna plaża i warto tu
zajrzeć nawet w sezonie, np wcześnie rano lub wieczorem. Nastepna plaża
nad Le Bombarde to Lazzaretto. Przy niej znajduje sie tor motocrossowy, a
na nim czeka na mnie z kawą Polka Monika. To bardzo miłe i cenne dla mnie
spotkanie. Mam okazje usiąść na chwile na prawdziwym rajdowym motorze,
posłuchać opowieści o 30 latach spędzonych na Sardynii. Spacerujemy z
Moniką po wzgórzach toru motocykowego, spotykamy 2 osiołki, które
mieszkaja tu na stałe. Jesteśmy na terenie parku narodowego Porto Conte,
mozna tu szaleć na motorze z widokiem na morze. Obiecuję sobie spróbować
kiedyś u Moniki tych motorów, myślę, że odwagi mi nie braknie. Monika
opowiada, że jest wersja tego sportu na malutkich motorkach
dla dzieci, więc chyba dam radę ;) Po miłym poranku w towarzystwie rodaczk
i szykuję się na długa jazdę autem. Muszę dzis pzrejechać do Oristano, czyli
zjechać mniej więcej połowę wysokości zachodniego wybrzeża w dół.
Jutro Sartiglia, wielki karnawałowy turniej jeździecki, czeka na mnie gościnny
nocleg z Couchsurfingu u Bruny, która już mnie gościła 2 lata temu. Mimo,
że nawigacja o tajemniczym imieniu kieruje mnie do razu z Alghero, ja na
szczęście juz wiem, że o wiele szybciej dojade kierując sie najpierw na północ
w stronę Sassari, gdzie wjadę na szybka drogę SS131 przecinającą zygzakiem
całą wyspę z góry na dół. Jedziemy więc sobie 2 godzinki wygodnie szeroką
2-3 pasmówką, kawka po drodze na stacji benzynowej ( i tak, tam tez jest
zawsze dobra kawa!), ponieważ u Bruny mam się zjawic ok 17, postanawiam
zajechac w jedno z moich ukochanych miejsc, na plażę Mari Ermi na półwyspie Sinis, to blisko od dzielnicy Torregrande w której mieszka Bruna. PlażaMari Ermi ( co chyba znaczy spokojne morze) jest właśnie taka - spokojna. Jasny drobny piasek połyskuje ziarenkami kwarcu, o wiele wiećej znajdziecie go ok. 2 km dalej - na słynnej Kwarcowej Plaży, idę sobie tam na spacer. Wracając na mari Ermi widzę 2 kampery stacjonujące na końcu wysunietego w morze paska piasku, właściwie laguny. Ach, co za miejsce na kampera! Decyzja o kamperowej włóczędze po Sardynii coraz mocniej dojrzewa, too chyba będzie wrzesień... Ten wqieczór spędzam z Bruna, z która bardzo lubie rozmawiać. To super ciekawa osoba, zyła i pracowała jako nauczyciel włoskiego i niemieckiego niemal na całym swiecie - w kilku karajch Europy, w Ameryce Łacińskiej, Ameryce Południowej, w Chinach, w Indiach. Wróciła na Sardynie by zająć sie bardzo leciwą mamą. Załozyła z przyjaciółmi lokalne stowarzyszenie kulturalne i tego wieczoru jedząc pizzę z dzikimi szparagami wpadłysmy na pomysł, że Polacy chętni do nauki włoskiego mogliby przyjechac kiedys do Bruny do Oristano :) Pizzeria z pyszna pizzą jest w Cabras, łowię tam kolejne zdjęcie z ciekawymi drzwiami do mojego "drzwiowego projektu". Pzrez większośc wieczoru wypytuję Brunę o Sartiglię, obiecuje mi, ze podjedzie ze mną w odpowiednie miesjce, tak bym mogła zaparkowac Pańcię jak najbliżej starówki i zaprowadzi mnie w najlepszy mozliwy punkt do ofglądania i kręcenie turnieju i widowiska. Opowiada mi także, na czym polegało sedno tej imprezy. To pradawny rytuał mający zapewnić mieszkańcom oristano i okolicy powodzenie, dobre plony, zdrowie. Z tą intencja odbywa się Corsa Alla Stella czyli Bieg po Gwiazdę. Postanawiam i ja złowic jutro duchowo moja Szczesliwą Gwiazdę i z ta myślą idę spać pod gościnnym dachem Bruny.
DZIEŃ 9 SARTIGLIA!!!
Ten dzień ma tytuł, bo był naprawdę szczególny. Krzyś składa z niego żmudnie filmik i jak tylko będzie gotowy, umieszczę tu jego link. Ponieważ ta relacja i tak jest juz 10 razy za długa, opowiem pokrótce, że impreza jest NIESAMOWITA!!! 120 jeźdćów, oni i ruumaki wspaniale udekorowani, w pięknych strojach. Na twarzach dziwne, androgeniczne maski. Wszystkim rządzi Il Re, czyli król, postać, która na ten jeden dzień staje się niemal Bogiem. Fantastyczny widok pądzących galopem kolorowych od ozdób jeźdźców na rumakach, próbujących w pełnym pędzie złowić Gwiazdę na szpadę. Okrzyki tłumu - albo euforii albo rozczarowania.
Po południu La Pariglia, czyli akrobacje na pędzacychkonicach. Na tę
część widowiska kochana Bruna pomogłami zdobyc miesjce u jej
znajomych w oknie kamieniczki wprost nad trasa akrobacji. Prócz
tego pochody kilkuset osób w strojach tradycyjnych, były stroje ze
średniowieczaoraz stroje tradycyjne folklorystyczne z Oristano
( przepiekne czerwono-biało-czarne) i z kilku innych miejscowości.
Była tez prześmieszna trupa starszych panówprzebranych za hipiski,
tańczących układ do przeboju Abby. To był dla mnie jednocześnie
pełen super przeżyć, ale i bardzo męczący dzień. Chciałam zrobic jak
najlepsze zdjęcia i nagrać najciekawsze fragmenty. Część zdjęc
zrobiłam wisząc na rusztowaniu pod trybunami, tylko tak mogłam
kręcić ponad głowami ludzi. Pani pilnująca wejście na trybuny (bilety
po 30 i 40 euro) na chwilę pozowliła mi wejśc i kręcic z trybuny :)
Zdjęcie akrobacji na 3 galopujących koniach widoczne obok zrobiła
pani Syliwa Siankiewicz, która także
była tego dnia w Oristano.
Na jednym ze zdjeć karetka na wysypanej
piaskiem trasie turnieju. Występ na
Sartiglii to niebezpieczna rozrywka.
Jak często, także w tym roku zdarzył sie
poważny wypadek podczas akrobacji
popołudniowych.
Kładąc sie spać tego dnia postanawiam,
ze za rok wracam do Oristano
na Sartiglie, z przyjaciółmi :)
W galerii obok część zdjęc z Sartigli,
można przewinac zdjęcia,
miłego oglądania!
DZIEŃ 9
Po drugiej nocy spędzonej u gościnnej nauczycielki włoskiego ruszam do Cagliari. Jutro rano lot do Polski :( Ale zanim odlece, kto to na
mnie czeka w Cagliari? Pies
, który jeździł kamperem,
czyli moja ulubienica Kira ,
jej kamper i jej kierowca
Paulina :) Mamy jeszcze czas
na spacer po Castello, piękne
światło na zdjęcia.
W dzielnicy portowej Marina
jest fajne to, że nawet poza
sezonem, o każdej porze dnia
znajdzie sie miesjce z dobrą
pizzą na kawałki i trafiamy w trójkę takie - Il Fornaio Della Marina, kamneralnie urządzone w piwniczce, pyszna prostokątna pizza, miła obsługa, a to wszystko ok godz. 16, czyli w porze swiętej sjesty.
Na jednym ze zdjeć mój sardyński psi ulubieniec Kira, "pies, który jeździ kamperem" w jednej ze swoich popisowych sztuczek :)
Tylu poznałam na tej wyprawie rodaków mieszkających na stałe na Sardynii, ale jeszcze mi mało. Jedziemy z Pauliną spotkać sie z Sylwią, ktora mieszka na stałe na wyspie od niedawna. Zjechała tu z 3 psami i 2 kotami i urządza sobie nowe życie. Kolejne inspirujące spotkanie! Jadę przez miasto moją Pańcią za kamperem Pauliny i myśle sobie - "znajdzie sie jakis kamper i dla mnie na Sardynii..." Bo przecież wszystko zaczyna sie od marzeń :
Wieczorem muszę pożegnac rodaczki i zameldować sie na kolacje
u Lucio. Ach, Lucio, można by długo o nim pisać... Przyjaciel od
wielu lat, kochany gościnny człowiek, nieraz pomagał nam w
trudnych chwilach, w jego domu mam swój pokój, a Lucio i
Simonetta żartują że jestem ich trzecim dzieckiem. W ich domu
czuję się wspaniale. Ti ollu eni Lucio! co znaczy po sardyńsku,
kocham Cię Lucio. U mojej sardyńskiej rodziny czeka na mnie
kolacja, krewetki na surowo, moczone wczesniej w jakiejs specjalne
j zalewie, są przepyszne! A potem nowośc dla mnie - lekcja jedzenia
na surowo karczochów. Teraz jest własnie sezon na świeżutkie
karczochy, zreszta w ostatnie dni mijałam pola pełne tych
rozłożystych ciemnozielonych _warzyw-kwiatów". Teraz Simonetta uczy mnie jak
listek po listku odrywac fragmenty karczocha, maczać w oliwie ( oczywiście ich
domowej oliwie z oliwek z ich ogrodu), trochę soli do tego, tylko koncówka listka jest
miękka, ale im bliżej serca karczocha, tym wiekszą częśc listka mozna zjeść, a na
koniec pyszny, przypominający trochę kalafior, rdzeń. Mniam Mniam! Dostaje kilka
karczochów do Polski, żeby urządzić lekcję Krzysiowi
DZIEŃ 10
Poranny lot do Polski, pożegnanie z Pańcią, musiałam jej obiecać, ze jeszcze kiedyś
ruszymy razem w trasę, odkrywać jakis następny nie poznany jeszcze dobrze
fragment wyspy, jeszcze ich kilka zostało. Wrócę na Sardynie w czerwcu, ale wtedy
przyjedziemy autem z Polski, ze sprzętem do windsurfingu na dachu i spędzimy na
wyspie cały miesiąc, w gronie przyjaciół. Posurfujemy na deskach, powędrujemy w
góry, poszukamy skalnych basenów i wodospadów, odwiedzimy wytwórnię sera
wujka mojej znajomej z Bari Sardo, wieczorami pogramy z rodakami w kalambury
i pospiewamy przy gitarze... no, ale to już zupełnie inna historia :)
Na koniec efekty projektu SARDYŃSKIE DRZWI DO INNEGO ŚWIATA
do usłyszenia w kolejnej relacji :)
sklep z moimi przewodnikami po różnych rejonach Sardynii - https://alicjanasardynii.pl/
Alicja
Cagliari - widok z Castello
Ciekawostka - przez myjnię pzrebiega bardzo ciekawy szlak trekkingowy
- Il Cammino Minerario di Santa Barbara, czyli Szlak Mineralny Św.
Barbary. Trasa zaczyna sie w Iglesias, ma ok 500 km podzielonych
na 30 odcinków. Każdy po kilkanaście km. Biegnie super widokowymi
miejscami, w większości zwidokiem na morze, mija kilka zabytkowych
kopalń, stanowiska archeologiczne, zabytkowe kościoły, miasteczka.
Cała trasa dobrze oznaczona drogowskazami, przykład obok.
Dojeżdżam do Buggeru, odcinek z Nebidy do Buggeru także bardzo
widokowy, staję tu tylko na zdjęcia portu i głównej miejskiej plaży,
bardzo ładnej, szerokiej i piaszczystej. Jadę dalej serpentynami wzdłuż brzegu morza, wzdłuż długiej piaszczystej plaży I Pini. Parkuję zaraz na jej początku i idę pieszo z plaży między skałkami w stronę pewnej zatoczki, którą zobaczyłam kiedyś na zdjęciu – Cala del Balenottero. Niestety teraz poza sezonem jest zalana morzem, wzburzone fale rozbijają się o skały, na pewno latem to o wiele przyjaźniejsze miejsce.
Na plaży I Pini pobłyskują w porannym słońcu delikatne przezroczyste
"żagielki", leżą wszędzie dookoła, fruwaja na wietrze, z daleka wydaja
sie kawałakmi poszatkowanych torebek foliowych, jednak to dzieło
natury - Velelle, czyli "żagielki" (choc nie daję głowy, że dobrze
wyczuwam znaczenie) nazywane także "barchette di San Pietro"
czyli łódeczki św. Piotra. To fragmenty morskich zyjatek, należących
do parzydełkowców, ale te nie parzą. Podobnie jak wodorosty
posejdonia, to tzw. "indykatory czystych mórz" czyli organizmy, które
żyja wyłącznie w nieskazitelnie czystym morzu, są więc wspaniałym
znakiem, że mozre tutaj jest super czyste. Spotykałam te sliczne
przezroczyste żagielki na iwelu plażach, szczególnie na zachodzie wyspy. Przejeżdżam długa plażęi Pini wzdłuż i na jej drugim, północnym krańcu idę na mały spacer do dzikich zatoczek Colette di Pirdischeddu, idealne miejsce dla pasjonatów bardzo dzikich krajobrazów, na pewno także swietne miejsca na snorkeling. Na końcu spaceru czeka na mnie duża wypełniona szarym piaskiem i kamieniami zatoka z wygodnym dojściem drewnianym pomostem, fajne miejsce na widokowy spacer także z małymi dziećmi. Dookoła żywe kolory śródziemnomorskiej makki i ciemnych skał + połyskujące w słońcu morze, ach...
Chwilka relaksu na pieknych klifach, przede mna na horyzoncie dobrze mi znane brzegi cypla Capo Pecora, znajdziecie tam plaże wypełnione jajami dinozaurów, nie, nie żartuję J Dzis tam jednak nie zajadę, moim celem są bowiem przede wszystkim nowe, nie znane mi miejsca. Dlatego nie zajrze także na słynna cala Domestoca, przepiękną plażę, na którą wchodzi się przez skalne oko. Takich miejsc jest na Costa Verde mnóstwo! No właśnie, wjeżdżam bowiem na teren Costa Verde – ok. 50 kilometrowy fragment wybrzeża, od cypla Capo Pecora na płd do Capo Frasca na płn. Costa Verde znaczy Zielone Wybrzeże i rzeczywiście takie jest. Ta część wybrzeża Sardynii to rzadka destynacja wakacyjna. Niewielu tradycyjnych turystów wie o jej urokach i pięknie, a takich miejsc jest na świecie coraz mniej. Można tu jechać godzinami krętymi drogami wzdłuż wybrzeża lub w głąb lądu i nie spotkać nikogo poza owcami, kozami i flamingami.
Znajdziecie tu długie piaszczyste plaże otoczone wysokimi wydmami,
rezerwaty dziewiczej przyrody, rozległe odludne, mnóstwo dzikich
plaż. Morze jest oczywiście krystaliczne, lecz ma bardziej turkusowo
zielone niż szmaragdowe odcienie. Uwaga - fragment wybrzeża
w Hiszpanii też ma nazwę Costa Verde, szukając więc w Internecie
informacji i zdjęć tych terenów, dodajcie słowo Sardegna lub
Sardinia. Rozważając o urodzie i dzikości Costa Verde i o tym, że
tu jak nigdzie indziej pasuje określenie „ na zachodzie bez zmian”,
kieruję się nieco w głąb lądu, chcę bowiem ominąć nastepny kawałek
wybrzeża, sa tam min znane mi już wydmy is Piscinas, po części robię
to także z powodu złego stanu gruntowych dróg na tym odcinku, gdybym chciała pozostać nadal tak blisko brzegu morza jak dotychczas, musiałabym raczej wynająć jeepa, ja natomiast mam tu dziarskiego fiata pandę, nazwałam ją Pańcia i czasem Pańcia marudzi, że już zakurzona, że czemu te śmieci na podłodze, że chciałaby spędzić wieczór na mieście i lepszej jakości benzyny. No nie wiem, skąd mi się trafiła taka wyrafinowana elegantka, zupełnie do mnie nie pasuje ;) Gawędzimy więc sobie z Pańcią o kobiecych potrzebach i fanaberiach, od czasu do czasu wtrąca się także swoim surowym głosem nawigacja, (jej imię niestety musi pozostać tajemnicą...), i jedziemy trochę na okrętke, przez miasteczko
Arbus by z radością zjechać ( znowu serpentynami, a jakże)
do maleńkiej nadmorskiej mieściny Portu Maga. Powoli
zbliża się wieczór, dojeżdżam nad cudowną dzika plażę
S’Aquedda w ciepłym świetle zachodzącego słońca.
Idę na ostatni wie--czorny spacer nad brzeg morza,
na plaży wykreowane przez wiatr, skały i morze przytulne
daszki, domki, rozsiadam się wygodnie na kocu w jednym
z nich i chłonę to odwieczne widowisko pt. „Zachód Słońca”.
Spektakl zapewniony nam przez naszą cudowna planetę
każdego dnia, za darmo, przy odrobinie szczęścia, a może
zaradności, możecie mieć miejsca w pierwszym rzędzie, być
sami w cudownie dzikim miejscu, popłakać się nawet ze szczęścia... Obserwować oczami i sercem jak ogniste słońce bierze ślub z ciemnoniebieskim morzem i znika gdzieś w jego objęciach. Ach, zrobiło sie poetycko, a topewnie dlatego, że jutro mam odwiedzic dom pewnego poety sardyńskiego :)
No dobrze, dobrze, jest pięknie, ale robi się coraz zimniej, więc czas
przygotować sobie jak najcieplejsze gniazdko na te noc. Najnowo-
-cześniejszy model kampera Fiat Panda już na mnie czeka, na zdjęciu
obok widok z okna tego super kampera. Robięmaksymalnie dużo miejsca
na tylnym siedzeniu, wstawiamwalizkę między przednie a tylne fotele t
worząc dodatkowe podparcie, mamdobry śpiwór puchowy, koc, ubieram
się jak najcieplej, wypijamgorąca herbatkę od Marty i zasypiam. W nocy
kilka razy zmieniam pozycje, niestety nogi muszą być raczej zgięte, nie
podoba się to zabardzo kolanom, ale proszę je uprzejmie o
wyrozumiałość i obiecuję im, że to tylko ta jedna noc. Rano widzę, jak dookoła auta krąży młody lisek, zaciekawiony, może liczy na udział w śniadaniu. Śniadanie zacne, z widokiem na morze, chleb z pecorino spalmabile ( owczy serek do smarowania) na zewnątrz 12 stopni na razie ( wczoraj o godz. 15 w słońcu było 26) więc nie spieszę się z wyjściem. W końcu jednak moja wrodzona potrzeba ruchu i przygód zwycięża, idę na szybki rozgrzewający spacer. Z plaży S’Aquedda możecie między skałkami, brzegiem morza powędrować sobie nawet kilka km, ja idę ok. 700 m, po drodze fantastyczne skały o różnych kolorach, małe zatoczki wypełnione piaskiem między nimi, to miejsce nazywa się Punta Rocca Bucconis i jest super! To jedno z tych miejsc, gdzie bardzo żałuję, że nie mógł ze mna jechać Krzyś i nasz Gucio – dron, którego tylko Krzyś umie obsługiwać. Cóż, na tej wyprawie jesteśmy tylko we trzy – ja, Pańcia i nawigacja z tajemnym imieniem :)
DZIEŃ 5
Dziś przede mną przygoda, której jestem bardzo ciekawa – spróbuje odnaleźć na wydmach w Torre dei Corsari Dom Poety. Na googlach maps to L’Albero del Poeta. W latach 60-70 sardyński poeta Efisiu Sanna zbudował wokół/pod kilkusetletnim ogromnym jałowcem cos w rodzaju letniego domu, podobno piękne i dzikie miejsce, poeta mieszkał tam „na dziko” 10 lat wraz z żoną w letnie miesiące pisząc piękne wiersze. Zanim dojadę do miasteczka Torre dei Corsari zjeżdżam przed miasteczkiem nad morze nad mała zatoczkę Is Cannisonis, jedyna taka dzika zatoczka na Sardynii, przy której widziałam ładne parkowe ławki :)
Następnie rzut oka na wysokie wydmy spod wieży Torre dei Corsari czyli Wieży Korsarzy i objeżdżam te wielkie piaskowe góry dookoła, by znaleźć się na ich północnym krańcu w dzielnicy Pistis. Stąd, według map, najbliżej do Domu Poety. Biorę cos do jedzenia, wodę i ruszam na wydmy. Sprawa okazuje się całkiem prosta, wyraźna ścieżka biegnąca prawie szczytem wydm prowadzi na południu by następnie skręcić w głąb lądu, tu chwila zejścia w dół i z daleka widać wysoka sardyńska flagę, teren otoczony rustykalnym ogrodzeniem z gałęzi, romantyczna brama, w środku rzeczywiście ogromny, rozłożysty jałowiec, a pod jego grubymi zwisającymi do ziemi konarami pozostałości domku, werandy, kilka krzeseł. Poezja wisi w powietrzu, zdjęcia ani nagrania tego raczej nie oddadzą...
W tej poetyckiej atmosferze przypływa do mnie wiersz, który zawsze mam w głowie, gdy ruszam w podróż: „Włóczyłem się z rękoma w podartych kieszeniach,
w bluzie co już nieziemska prawie była bluzą,
szedłem pod niebiosami wierny Ci o Muzo,
olala, co za miłość widziałem w marzeniach...” /A. Rimbaud/
Spędzam w Domu Poety ponad godzinę, chciałabym móc zostać tu na noc
, ale wiem, że bardzo bym zmarzła, noce są teraz bardzo chłodne. Może uda
się tu wrócić kiedyś np. w maju lub w październiku, Może z przyjaciółmi.
(hej przyjaciele, co Wy na to? ;) )Zapisuję ten pomysł na mojej liście next time
i wracam do auta. Spacer teraz wiosną po wydmach to wspaniałe doświadczenie,
nikogo tu nie ma, wszystko dookoła kwitnie,zieleń jest maksymalnie zielona i
soczysta. Na koniec tego pięknego dnia odwiedzam dziką zatoczkę S’ena
e Sarca na północ z Torre dei Corsari i ruszam do miejscowości S’Archittu.
Do tej pory pogoda tego dnia była wspaniała, pełne słońce, łagodny wietrzyk,cieplutko, za chwilę miałam zobaczyć, jak pogoda w lutym potrafi zmienić się szybko i niepodziewanie. Słynny skalny łuk, z którego słynie ta okolica jużwprawdzie widziałam, ale zabrakło wtedy czasu by 2 km dalej zajrzećniezwykłe gigantyczne baseny skalnewykute przez morze w śnieżnobiałych skałach – Sa Olta Nieddu i Scoglio Genovese. Wędruję tam w silnym wietrze z parkingu, robi się nagle zimno i nieprzyjemnie. Baseny robia niesamowite wrażenie – jak ogromne białe wanny z wysokimi wyślizganymi ścianami, wypełnione morzem, ale to nie jest przyjemne sardyńskie morze, do jakiego jestem przyzwyczajona. To pełne wściekłości gigantyczne, spienione fale wpadające w te białe gigantyczne zbiorniki, rozbijające się z szalona pasją o ich wysokie brzegi. Wrażenie jest przejmujące, a mnie ogarnia nagły strach, jestem tu sama, wiatr jest bardzo silny, jeśli wpadłabym teraz do takiego basenu, nie ma szans by się uratować, nie ma możliwości wspięcia się po śliskich ścianach do góry, zresztą rozpędzone fale o wysokości kilku piętrowego budynku natychmiast rozgniotłyby mnie na miazgę. To zdecydowanie najmniej optymistyczny moment całej wyprawy, wracam szybko do auta, przemarznięta do szpiku kości zimnym wiatrem. Pewnie latem to miejsce wygląda dużo weselej, na pewno to super miejsce na ciekawe zdjęcia.
Jadę do miasteczka Cuglieri. W ciągu
dnia wyszukałam na googlach kilka
b&B w okolicy i w tym mają dla mnie
wolny pokój, dziś nocleg w luksusie!
Trochę stresujący podjazd wąskimi uliczkami starego miasta i zajeżdżam pod B7B Angeli&Cavalli (czyli Anioły i Konie). Przed domem czeka już na mnie uśmiechnięta pani Tina, właścicielka b&b. zaraz po wejściu do środka znajduję się w krainie koni, są wszędzie – duże drewniane figury stoją w korytarzu, na ścianach fotografie jeźdźców i gabloty z medalami, odznaczeniami z wyścigów i turniejów,
na półeczkach figurki koników. Chyba zaraz gospodyni zawoła „wiśta wio”,
złapie mnie na lasso i poprowadzi do pokoju ;) Na szczęście wszystko
odbywa się dużo normalniej, mój pokój jest śliczny i romantyczny, z wido-
-kiem na zabytkowa katedrę, z łazienki zachęcająco woła nowoczesny
prysznic, wyczekiwany po biwakowaniu w aucie. Spragniona ciepłego
posiłku podpytuje Tinę o jakąś pizzerie, a ona zaprasza mnie na domową
kolację u nich w kuchni, ach ta sardyńska gościnność! Już po chwili zaja-
-dam gorąca aromatyczną minestrone, czyli zupę warzywną z makaronem
na przekąski ser owczy, oliwki, chleb maczany w pysznej oliwie, cukinie
zaprawione na słodko-kwaśno. Dumna Tina opowiada, że wszystkie
warzywa sa z jej ogrodu, ma pod miasteczkiem małe „rancho”, trzyma tam konia, pony i 2 osiołki, ale uwaga, nie takie zwyczajne. To osiołki albinosy, czyli całkiem białe, w dodatku z niebieskimi oczyma, co świadczy o szlachetnym pochodzeniu z wyspy Asinara, gdzie te osiołki żyją sobie na wolności w dużych stadach. No, a czemu te konie wszędzie dookoła nas? Tina kocha konie od dzieciństwa, zawsze jeździła konno, już w Neapolu, z którego pochodzi. Spotkała Giovanniego, sardyńskiego jeźdźca i akrobatę, zakochali się i Tina wyjechała z nim na Sardynie. Kocha tę wyspę i opowiada o niej z wielka pasją, także o zwyczajach i tradycjach. Przy kolacji wspominam o tym, że wybieram się za 2 dni na słynną Sartiglię – wielki karnawałowy turniej jeździecki w Oristano, organizowany od ponad 500 lat. I oto jak mały jest świat – Giovanni 13 razy brał udział w Sartigli jako jeździec i akrobata i 3 razy zdobył La Stella, czyli gwiazdę. Więcej na temat samej Sartigli poniżej w opisie mojej wizyty w Oristano, a teraz Giovanni wyciąga stare albumy ze zdjęciami, pokazuje mi siebie w masce na pięknym rumaku – „To ja”, mówi z dumą.
Opowiada jak bardzo Sartiglia rozrosła się jako impreza, jak zwiększyła się ilość jeźdźców, o ile piękniejsze i barwniejsze są teraz dekoracje, stroje, słynne rosette, czyli różyczki plecione z wielu metrów jedwabnej wstążki, którymi ozdabiane są konie, jest ich kilkadziesiąt na każdym rumaku. Giovanni opowiada także o poważnym wypadku, który miał na podobnej imprezie w Sassari i o rezygnacji z tego zawodu. „Właśnie zostałem ojcem” – opowiada – „nie chciałem więcej rysykowac, chciałem zobaczyć jak moje dzieci dorastają”. Dziś wyrabia piękne, kunsztowne rzeczy z marmuru, jemy kolacje na wielkim blacie czarnego marmuru, obrobionego tak, że przypomina taflę ciemnego drewna, które leżało w morzu setki lat. Jeszcze nie wiem, że za 2 dni będę świadkiem podobnego wypadku na koniu, właśnie na Sartigli, na razie słucham tych wszystkich super ciekawych opowieści. Na przykład o tym, że kilka miesięcy temu pewien adwokat fotograf pasjonata próbował zrobić piękne zdjęcia fal rozbijających się o skały w basenach koło Archittu, Sa Olta Niedda, tam gdzie byłam dziś przed przyjechaniem do Cuglieri. Prawdopodobnie nie spojrzał pod nogi przesuwając się z obiektywem nad skalna półkę, wpadł do środka, znaleziono jego ciało tego samego dnia. Teraz już wiem, dlaczego czułam tam taki przedziwny niepokój... Tina i Giovanni prócz kolacji i dachu nad głowa podarowują mi to, co najcenniejsze – swoją prywatną opowieść, fragmenty swojego życia, własne emocje, wzruszenia i zachwyty. Prawdziwa podróż to zbieranie opowieści, prawdziwe spotkania to dzielenie się swoimi osobistymi historiami. Jutro usłyszę od Tiny jeszcze kilka, bo zaprasza mnie na poranna wizytę w jej podmiejskim gospodarstwie, na spotkanie z koniem, pony i białymi osiołkami, zanim ruszę w dalszą drogę.
DZIEŃ 6
Wysypiam się wspaniale w szerokim zabytkowym
łożu i wstaję godzinę przed umówionym spotkaniem
z Tiną. Chce pospacerować po starówce w Cuglieri
i zrobić trochę zdjęć i nagrań. Pamiętam z poprzedniej
wizyty, ze są tu bardzo klimatyczne uliczki opusz-
-czonych ruin w stylu ghost towns i nie mylę się.
Rozpadające się kamieniczki straszą ślepymi oknami,
wydaje się, że rozsypia się pod dotknięciem, szepczą
o dawnych czasach i straconych marzeniach...
Gubię się w ich labiryncie i w końcu musze włączyć
w komórce pieszą nawigację, by zdążyć na spotkanie
z Tiną.
Jadę za nia moja Pańcia 15 minut pod miasteczko, miedzy polami
uprawnymi i zagajnikami mirto. Rancho Tiny jest prześliczne, duże
wybiegi dla zwierząt, gaj oliwny, drzewa owocowe, ogród warzywny
, donice z kwiatami i mały słodki domek z weranda, widać z niej
morze. „To moje królestwo” mówi Tina, sama je wyszukałam,
kupiłam i urządziłam, tu jestem u siebie, uwielbiam spędzać tu czas
z moimi zwierzętami, przyjeżdżam tu 2 razy dziennie.
Patrzę na zgrabna, sportowa sylwetkę Tiny, jej młode oczy, długie
blond włosy i odważam się spytać ja ile ma lat. I znowu to samo, tak
jak wiele razy poprzednio, czyli SZOK. Tina ma 66 lat, nie mogę w
to uwierzyć !!!, myślałam, ze jest nieco starsza ode mnie. Pytam ją o
sekret, przepis. „Plany i marzenia”- odpowiada- „ póki do czegoś dążysz, marzysz i pragniesz czegoś mocno, dotąd jesteś młody”.
Chowam tę radę mądrej młodej
Tiny do serca i ruszam dalej nad
morze, czeka na mnie kolejny fragment zachodniego wybrzeża. Następny punkt programu to mały trekking w Porto Alabe, po drodze do tej malutkiej nadmorskiej miejscowości zatrzymuję się na kawę w maleńkim miasteczku Tresnuraghes. Ach, co za kawa! To, czym ujmuje mnie za serce kawosza Sardynia jest kawa, niemal wszędzie macie 99% szans na naprawdę dobrą kawę. Barman z poświęceniem i charyzma godna najlepszej kawiarni w Rzymie ozdabia moje cappuccino czekoladowym, misternym rysunkiem i wręcza mi je z dumą. Oto co znaczy robić w życiu, to, co się kocha :) Pytam dziewczynę siedząca obok przy barze, czy w Tresnuraghes obchodzi się karnawał. Odpowiada, że nie, ale bardzo blisko jest Bosa, tam jest wielki karnawał, właśnie dziś. "Jak to dziś???!!!" krzyczę prawie na cały bar. W moim planie wyprawy mam zaplanowany właśnie ten karnawał jutro. Widocznie cos poplątałam z datami. Do Bosy jest 10-15 minut autem i karnawał ma zaczać sie już za chwilę. Dopijam kawę dziękując sobie w duchu, że zajechałam tu zanim ruszyłam na trekking. Ominęłaby mnie piękna impreza a jutro szukałabym karnawału w pustej Bosa... Pzrede mną nie lada wyzwanie - znaleźć miesjce do zaparkowania w miasteczku, w którym toczy sie duża festa. Pzrede wszytskim cały obszar starego miasta będzie zamkniety dla aut, na jego obrzezach pewnie wszytskie miejsca parkingowe juz zajęte. Trochę zestresowana jadę do Bosa, po raz enty zachwyca mnie widok wzgórza obklejonego kamieniczkami we wszytskich kolorach tęczy, nie mam jednak czasu, by stanać na robienie zdjeć. Mam szczęście, a moze to Pańcia ma jakies samochodowe konszachty w okolicy :) Przejeżdżam rzekę Temo jednym z 2 mostów - Ponte Vecchio, zaraz za nim skręcam w prawo w ulice wzdłuż rzeki i po chwili druga w prawo, uliczka a własciwie droga gruntowa, na poboczu auta jedno za drugim, ale na końcu miejsce na moją Pańcię, to tylko 10 minut pieszo na Stare Miasto, hurra! Zabieram z auta cały mozliwy sprzęt do nagrywania i power banki i ruszam na poszukiwania sardyńskiego karnawału. Juz po chwili słyszę jakieś jazgotliwe dźwięki róznych instrumentów, więc idę labiryntem klimatycznych uliczek w tamtą stronę. I oto spotykam sympatyczna grupę o ubranych na biało roześmianych ludzi, maja smieszne nakrycia głowy i pomalowane na kolorowo twarze, każdy trzyma instrument, ale jaki! Nie są to zwykłe instrumenty, sa zrobione z czego się da - jest gitara ze starego krzesełka, grzechotki ze starych puszek i butelek, perkusje z garnków, przykrywek do patelni, a nawet z nocników.
Ta grupa do La Banda, od kilkudziesięciu lat spotykaja sie tego dnia, każdy ze swoim kreatywnym instrumentem i biorą udział w karnawale. Jest wśród nich szczególna postać - ubrany w łachmany pan z umazana na czarno twarzą, który ciagnie za soba po ziemi 3 wielkie aluminowe balie połaczone łańcuchem. Możecie sobie wyobrazić, jaki hałas wydaje gdy idzie. To Su Traigosu, ta sardyńska nazwa pochodzi od włoskiego czasownika trarre czyli ciągnać. Czyli taki "Ciągacz", a może "Naciągacz" ? ;)Chyba mój stabilizator do komórki sprawia wrażenie sprzętu dziennikarskiego, bo zostaję zaraz
zaproszona do La Sede, czyli siedziby ich stowarzyszenia, w środku
najstarsi członkowie grupy opowiadaja mi o tradycji La Banda i chętnie
odpowiadaja na moje pytania. Bardzo podoba im się informacja, że
"przyleciałam aż z Polski, by zobaczyć ich karnawał". Jeden z seniorów
La Banda chwali sie, że w tym roku przygotował coś specjalnego
-instrument zrobiony ze starej kawiarki, ma na dole sznurek, gdy za
niego pociagasz przykrywka kłapie śpiewając na w stylu heavy metal ;)
Teraz cała grupaprzygotowuje sie by ruszyć na główny plac, gdzie zacznie
sie ogromny pochód karnawałowy, oni są tylko jego niewielką częścią.
Dla rozgrzewkipiją wino, poklepuja sie po plecach, witaja gromkimi
okrzykami ostatnich spóźnialskich z orkiestry. Częstują winem i mnie, jest chłodne i pyszne,
ze wspaniale poprawionym humorem ruszam na ten główny plac, by nie
przeoczyć całej imprezy.
W każdy wielki czwartek w Bosa odbywa się wielki sfilata, czyli pochód. Tego dnia każdy moze przebrac się za co i kogo tylkochce. Sa kilkudziesięcioosobowe reprezentacjew szkół i przedszkoli z Bosa i okolicy. Są kilkuosobowe rodziny prze--brane w jednym temacie. Są pojedynczy indywidualiści, nieraz bardzo pomysłowi. No i sa wozy - wielkie, kolorowe, dekoracje stworzone na starych traktorach i wozach rolniczych.Na kolorowych wozach wielkie ruszające sie postaci, z wozów rozbrzmiewa muzyka.